1 września 2023

Wszystkie jej imiona [ 1 ]


 

14 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ, BOŚNIA I HERCEGOWINA

 ENISA's POV

Jest popołudnie, ale wiem o tym tylko dlatego, że słyszę melodyjkę z teleturnieju, który ogląda w telewizji tata i który leci codziennie o 18.00. Roleta dzień-noc w moim pokoju pozostaje spuszczona przez 24 godziny na dobę, tak by stale panowało w nim to drugie. Oczywiście o tej porze jeszcze przebija się słońce. Latem świeci od świtu aż do późnego wieczoru, przypominając mi, że tam za oknem toczy się życie, o którym ja tak bardzo chcę zapomnieć. Spędziłam w łóżku trzy ostatnie miesiące, nic dziwnego, że teraz trudno mi z niego wstać. Aby to zrobić, przede wszystkim powinnam chcieć z niego wstać.

– Eni, idziemy do babci i dziadka. Pójdziesz z nami? – pyta moja najmłodsza siostra Lina, zaglądając do mojego mikroskopijnego pokoju. Stoi w nim tylko łóżko, szafa na ubrania i komoda, która służy jednocześnie za biurko. Od trzech miesięcy moje życie zamyka się w przestrzeni sześciu metrów kwadratowych. Mogłabym dzielić większy pokój z Liną i Dalilą, ale ja wolałam posiadać własny. Mały, ale własny. Każdy przecież lubi mieć coś swojego.

– Nie. Nie mam ochoty – odpowiadam. Na te słowa do pokoju wkracza mama.

– Eniso. Nie możesz tak funkcjonować – mówi mi, a ja przypominam, że nie muszę już jej słuchać, bo bądź co bądź jestem pełnoletnia. Na co ona dodaje: – Lekarz zalecił ci spacery. Twoje złamania już dawno się zagoiły. Powinnaś się ruszać, by przejść pomyślnie rekonwalescencję.

– Nie mam ochoty – powtarzam.

Mama wzdycha. Spogląda na zdjęcie w ramce, które ustawiłam na komodzie. Na początku próbowała je chować, myśląc, że nie zauważę, ale ja za każdym razem upominałam się, żeby mi je oddała. Wciąż lubię na nie patrzeć. To jedyne, co mi pozostało po osobie, której już nie ma.

– Swoim zachowaniem nie cofniesz tego, co się wydarzyło – rzuca mama i wychodzi. Do mojego pokoju jeszcze raz zagląda Lina, chociaż słyszę już ponaglającą ją do wyjścia średnią siostrę Dalilę.

– Może jednak z nami pójdziesz? – prosi, układając usta w podkówkę. Ten widok ścisnąłby mi serce, gdybym je jeszcze miała.

– Nie – odpowiadam sucho i wreszcie zostaję sama, tylko z tatą za ścianą i muzyczką z teleturnieju. Oraz uśmiechem na zdjęciu. Tym, którego na żywo już nigdy nie zobaczę.

Mama nie ma racji. Nie wszystkie moje rany się wyleczyły. Moja dusza wciąż krwawi.

Ale to nie te letnie wieczory są najgorsze. O wiele trudniejsze pozostają poranki. Budzę się codziennie, gdy tylko słońce wschodzi, otulona pierzynką snu, słodką mgiełką nierzeczywistości. Tylko że ta rzeczywistość zaraz o sobie przypomina. Uderza we mnie jak pocisk, jak rozpędzona asteroida i miażdży mnie, dusi, rozgniata w drobny pył. Słyszę pisk opon, przerażający krzyk Safiji, widzę migające dookoła światła. Nie umiem już płakać. Więc co dzień o świcie leżę jak sparaliżowana i trwam w przepełnionym bólem letargu. Od pewnego czasu wiem, że któregoś dnia po prostu nie wytrzymam. I nie wytrzymuję.

***

Cholerny upał. Świt przemienił się ranek, a ranek w przedpołudnie. Jest dziś chyba ze trzydzieści pięć stopni w cieniu, a ja stoję w pełnym słońcu przy drodze wylotowej z miasta, w którym nigdy nie byłam. Dojechałam tu autobusem, ale na przesiadkę nie starczyło mi pieniędzy. Nie mam własnych oszczędności. Wszystko poszło na lekarzy, leki, rehabilitanta. Niech to szlag. Od pół godziny zatrzymuję samochody i nic. Dlatego, gdy na pobocze zjeżdża ciężarówka, jestem już na tyle zdesperowana, że mało obchodzi mnie, kto siedzi za kierownicą.

– Gdzie jedziesz? – pyta trochę podstarzały typek z tatuażami na przedramionach. Nie budzi mojego zaufania. Ale w jego samochodzie działa klimatyzacja, podczas gdy ja dosłownie się topię.

– A pan?

– Do Neum.

– No to ja też.

Rzuca mi podejrzane spojrzenie.

– Co panienka, z domu uciekła?

Aż tak bardzo to widać?

– No co pan. Ja chcę przeżyć przygodę życia. W Neum.

Patrzy na mnie jak na idiotkę. Ale potem macha ręką. I mówi mi:

– Wsiadaj.

Dopiero w samochodzie uświadamiam sobie, jak nierozsądnie postąpiłam. Co gdyby zaczął się do mnie dobierać? Ma w aucie zawieszkę świętego Krzysztofa. Czy mogę liczyć, że skoro wierzy w świętych, to jest religijny i nie ma złych zamiarów? Niedobrze mi z nerwów. A może ze zmęczenia. W końcu ostatnie trzy miesiące przeleżałam w łóżku w domu i jeszcze jeden poprzedni w szpitalu. Nie ukrywam, że samodzielne wstanie, spakowanie się w plecak, wymknięcie chyłkiem o świcie i podróż pierwszym lepszym autobusem, który miał dostatecznie długą trasę, by rodzina mnie nie znalazła, gdy już z niego wysiądę, okazały się wyczerpujące. Na szczęście kierowca w ogóle się mną nie interesuje. W pewnym momencie pyta tylko:

– A panienka chociaż pełnoletnia? Bo jeśli nie, to ja nie mogę pomagać w ucieczce – zastrzega.

– Oczywiście, mam dziewiętnaście lat i wcale nie uciekam.

Kierowca opowiada mi, że dowozi zaopatrzenie do restauracji w hotelu w Neum. Słucham go, jednym uchem wpuszczając, a drugim wypuszczając słowa. Nie umiem pozbierać myśli. Aż wreszcie docieramy do celu. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Kiedyś byłam z rodzicami i rodzeństwem nad morzem, ale mieszkaliśmy w małej skromnej chatce. Ten hotel, usytuowany na skale przy samym wybrzeżu przypomina ogromny sułtański pałac, jest jasny, taki... pełen słońca. Widocznie nie bez powodu nazywa się Sunrise paradise.

– To koncie podróży – oznajmia kierowca, a ja dziękuję mu za podwiezienie i wysiadam. Ale zamiast pójść w jakimś konkretnym kierunku, po prostu stoję. Obserwuję ludzi, spacerujących promenadą, wygrzewających się na plaży, pływających w morzu. Prawda jest taka, że nie mam dokąd pójść. A skoro nie mam dokąd pójść, muszę zrobić wszystko, żeby móc tutaj zostać.

***

Nie wiem, jakim cudem udało mi się dostać pracę w Sunrise paradise. Może zaważył na tym fakt, że skończyłam liceum o profilu hotelarskim. Może moja ckliwa historia o tragicznym w skutkach wypadku, któremu uległam wiosną. A może to, że kierowca ciężarówki, który mnie podwiózł, się za mną wstawił. Dostałam pracę kelnerki w hotelowej restauracji. I uroczy pokoik na ostatnim piętrze. Mały i bez widoku na morze, ale w porównaniu z tym, który zajmowałam w rodzinnym domu, to prawdziwy raj.

Pierwszego wieczoru włączam wyłączony dotąd telefon komórkowy i dzwonię do mamy.

– Wyjechałam. Nie szukajcie mnie. Muszę odpocząć. Wszystko ze mną w porządku – oznajmiam. Mama zalewa się łzami, siostry też płaczą, a tata krzyczy, że mam wracać do domu. Rozłączam się. Nie mam czasu na mazgajstwa, praca czeka.

Nie jest łatwo. Śniadania od 6.00 do 9.00, obiady od 13.00 do 16.00 i kolacje od 18.00 do 20.00, codziennie, oprócz poniedziałków, w które mam wolne. I ci wszyscy roszczeniowi turyści. Niektórzy mnie ignorują i tych jeszcze jakoś znoszę. Ale są też tacy, którzy na mnie wrzeszczą, bo mięso nie tak wysmażone, sałata nie taka, jak lubią, i jajka za mocno ścięte. Co mam im powiedzieć? Ja tylko serwuję posiłki. Nie przygotowuję ich. W pewnym momencie przestaję przekazywać te uwagi kucharzowi. Niektórzy turyści pozwalają też sobie na złośliwe uwagi względem mnie lub na sprośne gesty. Tych absolutnie nie znoszę. Ale są też tacy, których darzę sympatią. Na przykład ci chłopacy, którzy ledwie co przyjechali ze Słowenii. Jest ich pięciu. Zachowują się czasami trochę głośno, ale dają się lubić. Są uprzejmi i kulturalni. Nie wybrzydzają. Kiedy podaję im dania, powtarzają "dziękuję". A raz jeden z nich, blondyn o niebieskich oczach, życzy mi miłego dnia.

Ale ten dzień niestety nie okazuje się miły – nie dość, że mylę zamówienia i ktoś składa na mnie skargę kierowniczce zmiany, to jeszcze wylewam kawę na stolik wyjątkowo upierdliwemu małżeństwa Chorwatów, a na koniec... na koniec wbiega we mnie jakaś dziewczynka i omal nie upuszczam talerza. Ale nie to jest najgorsze. Ktoś ją woła. SAFIJA. To imię powoduje, że coś we mnie pęka. Duszę w sobie ból, aż nie wydaję ostatniej kolacji. Potem zrzucam fartuch i pędzę na plażę. Nie mam siły szukać ustronnego miejsca. Przysiadam na kamieniach przy brzegu i wybucham łzami. Wreszcie mogą popłynąć i nie chcą przestać, jakby zarwała się we mnie jakaś tama, która dotąd je powstrzymywała. Dookoła ludzie śmieją się, pluskają w wodzie, wygłupiają. A ja wyję, jakby ktoś wyrwał mi serce.

I wtedy słyszę głos.

– Mogę jakoś pomóc czy chcesz zostać sama? – pyta ktoś po serbsku. To jeden z chłopaków ze Słowenii. Ten najniższy z nich. Ma na sobie tylko kąpielówki, okulary przeciwsłoneczne i ręcznik pod pachą. Widocznie szedł popływać. Zaskakuje mnie. Nie wiem, jak zareagować. Nie codziennie płaczę w miejscu publicznym, a ktoś proponuje mi pomoc.

– Dzięki, wszystko ok – odpowiadam, uspokajając się. – Ale to miło, że nie przechodzisz obojętnie obok obcych ludzi wypłakujących sobie oczy na plaży.

– Nie jesteś obca – rzuca pospiesznie, jakby ze śmiechem, a we mnie coś drży, tam, gdzie powinnam mieć to wyrwane serce. – Codziennie przecież podajesz nam jedzenie.

– Codziennie oprócz poniedziałków – uściślam, nie wiem po co.

– Bojan. – Wyciąga do mnie rękę.

Przed oczami staje mi zdjęcie, które zostawiłam na komodzie w pokoju w swoim rodzinnym domu. Moja twarz i jej twarz zaraz obok, taka roześmiana... Nie waham się, kiedy odpowiadam:

– Safija.

Ja również podaję mu rękę.

– Na pewno wszystko ok?

– Tak. Nie przejmuj się mną. Korzystaj z wakacji – zachęcam go, wskazując na wodę.

Chyba przez moment waha się, czy iść pływać, czy ze mną zostać.

– No dobra... To do zobaczenia jutro w restauracji!

– Ale jutro jest poniedziałek.

– No tak! – przypomina sobie i już ma odejść, lecz odwraca się jeszcze w moją stronę i pyta: – Czyli jutro masz wolne?

zdjęcie pochodzi z LINK
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku!
Twój komentarz motywuje nas do dalszego tworzenia.
Jeżeli czytasz nasze utwory, prosimy — pozostaw jakiś ślad po sobie.
Dziękujemy ♥