Stałem już w miejscu, które inni uważali za nagrodę. Ciężkiej pracy, sumiennej, naznaczonej latami bólu, upadku, nieustannej walki. Byłem na górze. Oglądałem gwiazdy ludzkich twarzy, promienne, fałszywe uśmiechy, czułem silne uderzenia mocarnych dłoni. Które przerodziły się w oklaski, wiwaty, zachwyty.
Stałem na szczycie życia, miejscem przez wielu nazywanym sukcesem. Scenę uważałem za tlen, w tej długiej, trwającej trzydzieści lat* przygodzie.
Wędrówce nazwanej życiem.
Po wszystkim wracałem. Do domu. Pustych czterech ścian, które za każdym razem witały mnie ciszą, spokojem i mrokiem. Choć było to tylko wykupione mieszkanie w jednej z seulskich dzielnic.
Ojciec powtarzał — tam twój dom, gdzie serce twoje. Wcześniej nie rozumiałem, dzisiaj rozumiem. Ponieważ samotność sprawiła, że zacząłem doceniać, to co wcześniej utraciłem. Możliwość kontaktu, osoby zaufane, godne mojej uwagi.
Ktoś mógł powiedzieć, ej przecież masz członków! Tak. To prawda. Tych sześciu gości sprawiało, że nawet najcięższe chwile było niczym w porównaniu do bólu, przez który teraz przechodziłem.
Samotny, opuszczony. Zadebiutowałem. Sam.
Liczyłem dni od koncertu w Busan. W którym ostatni raz nie byłem samotny. W którym byli inni, bracia. Bo inaczej nie mogłem ich nazwać. Łączy nas więź znacznie przewyższająca poziom koleżeńskiej relacji. Niektórzy mogli pomyśleć, że to wszystko na pokaz. Braterstwo jest w modzie.
To prawda. Ludzie uwielbiają uczucia, lojalność i honor. Absurd dzisiejszego świata. Wykreowanego przez fałsz, obłudę i pogoń za pieniędzmi. Teraz byłem tego pewien i krzywiłem się, za każdym razem i myślą o tym, co podziało się ze mną przez te lata.
W dzisiejszych czasach każdy chce być prawdziwy i naturalny. Paradoksalnie zakładając maskę, by nikt nie zanotował rysy na wykreowanym, porządnym wizerunku. Przez lata okłamujemy nie tylko najbliższych, ale i przede wszystkim siebie.
Często, patrząc w lustro, czułem żal. Do siebie. Za wszystko. Teraz patrząc, zastanawiam się: Kim jestem? Co się ze mną stało? Czy jestem zadowolony z siebie?
Odpowiada mi cisza. Jest to tortura. Jak tykająca wskazówka w bombie, która wybuchnie. A potem zabierze wszystko, co jest mi drogie.
Zawsze żyłem półżyciem. Goniłem za marzeniami, starając się być lepszym tancerzem, piosenkarzem, idolem, artystą. Nie oddychałem spokojnie, nie miałem na to czasu. Liczył się tylko sukces.
Jednak czy go osiągnąłem? Czy to wszystko było warte?
Niektórzy mawiali, że sława jest okrutną kochanką. Zabiera co drogie, poświęcasz się dla niej, marnujesz zdrowie, czas i zmysły. Tracisz prywatność, jakąś intymność chwili, spokój i normalne życie.
Na szczęście nigdy nie byłem sam. Miałem ARMY. Osoby, które wspierały nas, nie tylko BTS, nie tylko zespół. Z początku nie rozumiałem, jak JK może tak lekko podchodzić. Potem wiedziałem — potrzebowałem w życiu osób, które mnie ukształtowały. Sprawiły, że Jimin był Jimnem. Nie tylko artystą.
Tym razem było inaczej. Nie byłem sam. Patrzyłem przed siebie. Widziałem jej postać. Uśmiechnięta twarz kiwała głową, a gdy się uśmiechnęła, w jej policzkach odnalazłem dołeczki. Tak bardzo urocze.
Podniosłem dłoń do góry, chciałem się przywitać. Spróbować złapać kontakt, nie tylko wzrokowy. Poczuć skórę na opuszku palca. Wdychać subtelny zapach lilii wodnych. Eterycznie wirować w tańcu cienkich kosmyków.
Brązowe oczy przepełniał błysk, przybrały kolor bursztynu. Najpiękniejszego odcienia. Tak spokojnego i łagodnego. Symbolizującego optymizm i początek. Dlaczego więc nie mogłem jej złapać? Czemu uchwycić i nie puścić? Być tylko jej. Żyć dla przyjemności, nie z obowiązku?
Patrzyłem przed siebie. Znów się uśmiechała. Trzepotała rzęsami, niczym wachlarzem. Gęstym, czarnym i długim. Prowadziła do szaleństwa. Jednak uwielbiałem tę grę i skłamałbym, gdybym zaprzeczył.
Jej usta, pełne i kształtne, kuszące do spróbowania i kosztowania raz za razem, rozszerzyły się na moment. Nie długą chwilę. Spokoju i milczenia. Odprężającej ciszy. Niewypowiedzianego szaleństwa.
A potem wypowiedziała to zdanie, które na zawsze zapamiętam.
— Wszystkiego najlepszego, Słoneczko!